..
bez nazwy

67 | 51544
 
 
2008-12-14
Odsłon: 650
 

Dzangel, dzangel, no posibel

Wstalem o 6, czekal mnie kolejny dlugi dzien. Pakowanie, sniadanko o 6.30, kawka, kibelek i ruszam.
Trudno mowic o zgubieniu drogi. Od poczatku poszedlem w zla strone. Droga do Tarapati (nazwa to omen jakis chyba) miala prowadzic wzdluz grzbietu, stopniowo do gory, tak tez szedlem. Na chwile zatrzymalem sie na polance z szalasami, sciezka jakby zanikala, ale tylko na chwile, bo po paru minutach znalazlem jej kontynuacje. Droga szeroka, chodzona, wyrazne slady kijkow, to napieram, wzdluz grzbietu, stopniowo do gory. Z czasem czlowiek sie wylacza, zaczyna myslec o czyms ciekawym albo przyjemnym. Z zadumy obudzilem sie juz dosc nisko. Zrobilo sie stromo, a w dole widac juz bylo wies. Jedno spojrzenie na mape i juz wiedzialem, ze dalem ciala.

Drugie spojrzenie dalo powod do optymizmu. Ze wsi mial prowadzic "alternatywny" szlak do miejsca, przez ktore mialem przechodzic. Nie bardzo usmiechalo mi sie dymanie do gory, wiec postanowilem wyprobowac ow alternatywny szlak. Schodze do wsi, a tam komitet powitalny - 3 czarne kundle z bialymi klami na wierzchu, pienia sie strasznie. Po mistrzowsku je kamieniami zbombardowalem, ale juz wiedzialem, ze do wsi turysci za czesto nie zagladaja.

Pierwszy zapytany o droge lokals zlapal sie za glowe i mowi, ze "big problem", ze "dendzer", ze "dzangel, dzangel, no posibel". Zapytalem drugiego, ta sama reakcja. Czyli jednak do gory - tylko z 1000 metrow, wiec i tak byla szansa, ze dotre, gdzie mialem.

Ostro wystartowalem do gory "moja" sciezka. Ide, ide, nagle "moja" sciezka ginie i okazuje sie "niemoja", a dalej to juz "dzangel, dzangel, no posibel".

Zanim znalazlem prawdziwa "moja" sciezke, minely prawie 2 godziny. Zanim dotarlem na polanke z szalasami, minely kolejne 2, czyli juz prawie 6 w plecy. W tym czasie, moja polanka byla juz cala w chmurach - jak codzien o tej porze. Zaczelo sie szukanie drogi powrotnej do lodgy. Znalazlem jedna i ide, ide i po raz kolejny znajomy juz refren - "dzangel, dzangel, no posibel". Wracam. Obczajam szalasy, znajduje jeden z zapasem drewna, tak na wszelki wypadek. Jest jeszcze wczesnie, wiec probuje inne sciezki. Kilkaset metrow w gore, trawers, jakis grzbiecik, ale nie ten wlasciwy, kolejny trawers i troche w dol, potem znowu do gory i dalej wzdluz grzbietu, ale ciagle po glowie chodzi to samo... az nagle wychodze na prawdziwa "autostrade".

Pierwszy spotkany lokals, co juz samo w sobie bylo dobrym znakiem, potwierdza, ze to wlasnie droga do Tarapati. Po prawie 8 godzinach bylem na dobrej drodze. Po godzinie bylem w Tarapati, po kolejnej 1,5 godziny w Ghopte. Robilo sie juz ciemno. Odcinek 2,5 godzinny pokonalem w 10 - poki co czasowka zycia.

Dzien wczesniej spotkalem w Mangengoth pare Dunczykow i Holendra. Razem szydzilismy strasznie z Australijczyka, ktory w 1991 zaginal w tej samej okolicy i przezyl 43 dni na jednej tabliczce czekolady. Ciagle nie jestem w stanie pojac, jak mozna tam zginac na 43 dni, bo wkolo pelno wiosek, ale tak na 8 godzin to spokojnie, przynajmniej z moim zmyslem orientacji.
 
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd