Jestem "dzieckiem wojny", zawsze bylem. Zaczynalo sie przed telewizorem, przy ogladanych z zapartym tchem filmach z komando Szfajcenegerem, rambo Stalonem, czy niezniszczalnym, choc wtedy zaginionym w akcji Czakiem Norisem, albo z innej bajki - o Szogunie Czamberlajnie, albo nawet o Dartanianie i trzech jego ziomach.
Potem przychodzil czas na testowanie nowo nabytych umiejetnosci na bracie i na kolegach. Ale zesmy wtedy wojny podworkowe toczyli! Masakra! Z bratem zawsze mielismy chyba najlepsze giwery na calym osiedlu. Rodzice przywozili nam je z "delegacji", podczas ktorych zagladali zawsze nigdzie indziej a do dawnego Sajusa, a kazdy wie, ze oni tam sie bawic potrafia. Potem polski rynek broni zabawkowej troche sie otworzyl dla innych, ale i tak przewagi ognia nigdy nie oddalismy.
Choc w pozniejszym czasie poglady mi ewoluowaly w strone zdecydowanie pacyfistycznych, to ja ciagle lubie sie bawic. Niezmiennie biegam w helmie, tylko mundur teraz mam softshellowy. Zamiast karabinow nosze karabinki, zamiast automatow - ekspresy. Zamiast mieczy samurajskich - sniezne szable, a zamiast toporami, czekanami wywijam. Nawet strzelam ciagle calkiem sporo, czasem nawet seriami, tyle ze nie Kalasznikowem, a Nikonem. Ale oprocz tego nic sie nie zmienilo.
Faceci chyba pewnych rzeczy nie wyrastaja. Zmieniaja sie zabawki, ale zycie toczy sie tym samym tokiem, znaczone kolejnymi oblezeniami, szturmami, konczacymi sie albo wycofami, albo porazkami, albo... szczytowaniami cisnie sie na usta, ale analogia wojenna juz tutaj nie siega, powiem wiec zwyciestwami :P
Post ten wybiega troche poza tematyke tych ostatnich, ale i ja coraz czesciej ostatnio wybiegam myslami poza Azje Poludniowo-Wschodnia, do rzeczy ktorych juz tak strasznie brakuje (i nie pisze tu akurat o "szczytowaniach").