Po dosc niefortunnej wizycie w Madurai, gdzie stracilem jeden cenny dzien (dlaczego nikt w zadnym przewodniku nie napisze, ze swiatynia od 2 lat jest remontowana i calkowicie zaslonieta?), dotarlem do Kerali, Boskiej Ziemi, jak reklamuja ten stan jego wladze. NO i bylo warto.
Najpierw trafilem do Munnar, w sam srodek cignacych sie po horyzont plantacji herbaty, kawy i przypraw. Paradoksalnie, w Munnar wieczorem herbate do picia, taka w szklance, udalo mi sie dostac tylko w jednej resturacji...
Nastepnie wyladowalem w Varkali, gdzie na 2 dni zostalem plazowiczem. Bo takiej plazy w zyciu jeszcze nie widzialem. Nie za szeroka, oddzielona od ladu wysokim na 20 metrow klifem, na gorze ktorego dziala masa knajpek, no i palmy rosna. Niby komercha, ale dalo sie przezyc ;)
Potem przenioslem sie kilkadziesiat kilometrow na polnoc, do Kollam, skad lodka eksplorowalem tamtejsze kanaly w rejonie Munroe Island. Sympatycznie bardzo, tylko komarow masa.
Na koniec udalem sie do Fort Cochin, na kolejne 2 dni lenistwa. Ceny kosmiczne, nie za bardzo jest co robic, ale wlasnie tego mi bylo trzeba. 2 dni nicnierobienia dobrze mi zrobily.
Kerala jest poki co moim ulubionym stanem, glownie ze wzgledu na przyrode, ale takze na wyluzowana atmosfere i przyjaznych ludzi. Chociaz "biznesmenow" jest tyle co wszedzie, to jacys tacy mniej natarczywi, grzeczniejsi, usmiechnieci. "NIe to nie", koniec rozmowy, "milego dnia zycze". Trzeba bedzie tu wrocic :)
PS. powyzsze foto nie moje, z netu, podmienie jak tylko bede mogl.